MELEPETA PO MAMUSI


Czasami słyszę: 
"ojej Marooń.." 
"to takie typowe dla Ciebie Maroń"
albo:
"skąd Ty tak masz?!"

O! i na to ostatnie pytanie myślę, że znam odpowiedź!
Mam to po mamie!

Wyprowadziłam się z domu rodzinnego dosyć wcześnie, zaraz po gimnazjum, bo rodzice pozwolili mi spełnić moje marzenie i iść do szkoły plastycznej. Od tego momentu, widziałam się z rodzicami niemal tylko w weekendy. 
Z czasem moje przyjazdy do nich stały się coraz rzadsze. 
O dziwo, wydaje mi się że mój wyjazd bardzo nas do siebie zbliżył. Wcześniej nie potrafiłam się przebić przez moją siostrę gadułę i raczej nie opowiadałam za dużo. Teraz kontaktowaliśmy się telefonicznie, a rozmowy te były bardzo wyczekiwane, więc cała uwaga była skupiona na mnie. Nagle okazało się, że jestem taką samą gadułą jak moja siostra. 
( No dobra przyznać muszę, że do tej pory bije mnie na łeb na szyję w rozmowie twarzą w twarz, ale przez telefon czasami udaję mi się ją zagłuszyć ).
 Po jakimś czasie kiedy przyjeżdżałam do rodziców, zwróciłyśmy z moją mamą uwagę na pewną rzecz...
Otóż, za każdym razem kiedy się pojawiałam i prowadziliśmy jakąś rodzinną dyskusję musiał pojawić się taki moment, w którym jak w chórku z moją mamą mówiłyśmy dokładnie to samo, używając przy tym tego samego szyku zdania i sformułowań. Co więcej, może i ja jestem naiwna i łatwo mnie nabrać, ale po kimś to odziedziczyłam. 
Mam też taką tendencję do bycia melepetą - zupełnie jak moja per madre!
 Skąd to wiem?!
Widziałam wiele takich drobnych dowodów na to, ale pewna anegdotka, którą moja mama opowiedziała mi ostatnio rozczuliła mnie bardziej niż pozostałe.
Wyobraźcie sobie... Rozmawiacie ze swoją mamą przez telefon. 
Moja madre, jak to inne matki, uwielbia raz na jakiś czas wkręcić się w jakąś dietę cud.
 Tym razem moja madre zachwycona była koktajlami warzywno-owocowymi. Załatwiła sobie setki przepisów, których jak każda porządna, odpowiedzialnie odchudzająca się kobieta pragnęła przestrzegać z największą świętością. Ponieważ ja od bardzo dawna interesuję się kuchnią, a moja mama jakoś w gotowaniu nigdy się nie odnalazła wykorzystała moment, w którym sprawdzała nowe przepisy na koktajle i chciała się jednym ze mną podzielić. 
No i może z mam nie powinno się śmiać, ale z mojej, w momencie przypływu geniuszu myślę, że nie mogłabym się powstrzymać. 
Zatem mama wymienia mi składniki swojego koktajlu i naglę słyszę magiczne słowo..:" BEJBI"... 
Serce me urosło na myśl, że moja własna matka- nie ma wątpliwości w szpitalu mnie nie podmieniono!



 No madre... Buziole i dziękuję za inspirację ( w sumie nie pierwszą i mam nadzieję, że nie ostatnią :P ).

Czytaj więcej >

ROZPRAWKI GENETYCZNE


Dobra, przyznaję- im brzuch większy, a kopniaki coraz boleśniejsze, tym częściej zastanawiam się, jaka ta moja koza będzie?
Czy będzie leniuchem po mamusi, czy po tatusiu? 
Pani mechaniczka, czy kolejny artystyk?

A więc tak...
Jest takie coś co nazywamy genetyką.
(Wiem, bo słyszałam w telewizji :P)
I ponoć dzięki tej genetyce nie tylko dziedziczymy po przodkach cechy fizyczne, ale również psychiczne.
Trochę to abstrakcyjne- przyznajcie. 
Wyobraźcie sobie, że to kim jesteśmy, jak myślimy i czujemy jest niczym przepis kulinarny, który modyfikujemy za każdym razem, dodając i odejmując różne składniki i zmieniając ich proporcje. Każde danie traktujemy względnie podobną temperaturą i różnym czasem pieczenia. 
Z każdego przepisu wyjdzie nam inne, ale czasami bardzo podobne do poprzedniego danie. 

Niesamowite prawda?

Za każdym razem, kiedy ludzie się ze sobą łączą, dochodzi do wojny dwóch różnych przepisów, gdzie wygrywa "silniejszy". 
Najlepiej jednak żeby przepisy się uzupełniały niemal w całości...

 No dobra koniec tej metafory, bo się za mocno w nią wczułam:P

W skrócie: zaczęłam się zastanawiać jakim daniem będzie moja koza- takim tatusiowym czy mamusiowym? Ale jeszcze bardziej nurtowało mnie, czy faktycznie te cechy psychiczne są w tak dużym stopniu dziedziczone?

Przyznaję, że z wielką ciekawością zaczęłam obserwować jakie podobieństwa łączą mojego partnera i jego synka.

To było niesamowite!
Szybko zauważyłam tą samą mimikę twarzy i podobieństwa w zachowaniu. 
Taki mały człowieczek, a robi wszystko tak jak tatuś. 
Robi to tak doskonale i naturalnie, że nie ma mowy o nabyciu tych cech. Co to, to nie. 
Moje obserwacje utwierdziły mnie w idei 
"wielkiego dziedziczenia wszystkiego". 
Pogodziłam się nawet z tym, że moja koza może być po mnie melepetą, albo histeryczką, albo jeszcze takim zboczuchem, czy coś... 
( no co każdy ma jakieś defekty :P )

I tak krążyły te moje rozmyślenia i krążyły i krążą nadal...
Bo wiecie, ja jeszcze nie mam swojego małego klona, a Piter już ma.
To byłoby wielce niestosowne i wręcz niesprawiedliwe, żeby oba dzieciaki były podobne do tatusia!
A jak ktoś powie, że przesadzam i nie są tacy do siebie podobni, to wspomnę tylko pewną anegdotkę. 
Wydarzyło się to, kiedy nareszcie dowiedzieliśmy się, że nasza koza faktycznie jest kozą, a nie koziołkiem.
A wszystko wyglądało tak...



(tak wiem pasy źle narysowałam- no cóż nawet geniusze czasami się mylą :P )


Czytaj więcej >

SZOPING BEJBE..


 Są takie momenty, kiedy jedynym sposobem na odstresowanie pozostaje szoping. 
Jakiś czas temu na jeden się wybrałam. 
Wykorzystałam pretekst, że wyrosłam z kolejnego stanika i ruszyłam do jednej z najbardziej znanych sieciówek w nadziei znalezienia taniego następcy. 
Tak się składa, że w moim mieście sieciówka ta posiada sklep kilku poziomowy, a na ostatnim piętrze jest dział dziecięcy, który nigdy mnie nie interesował. Tym jednak razem skusiłam się i postanowiłam rozeznać się w śpioszkowym temacie.
 Łooo matulu..! 
Do tej pory nie potrafiłam zrozumieć jak kupowanie szmatek dla mikrusów może być ciekawe, ale wystarczyło, że w moje łapy trafił mini dres z pingwinem i już byłam skończona.

 Nie wiem czy wiecie, ale pingwin to najseksowniejsze zwierzę na Świecie(niebawem wrócę do tego tematu).

Zatem, zamiast podejść do kasy po 20 minutach z nowym stanikiem, znalazłam się przy niej po ponad godzinnym przebieraniu i rozmyślaniu, z wielką stertą śpioszków imitujących najróżniejsze zwierzaki świata. Dodatkowo skusiłam się na jakąś nową sukienkę i nawet skarpety kupiłam. Mocno przekroczyłam ustalony wcześniej budżet. Ale wiecie jak to jest... Część rzeczy kupiłam na poczet faktu, że od kiedy jestem w ciąży nie palę dzięki czemu oszczędzam solidną kwotę każdego miesiąca, część kosztem zachcianek jedzeniowych, a jeszcze inną część po prostu kupiłam na zasadzie " najwyżej będę głodować". 
Nie jestem mądra w takich momentach. Uwielbiam zakupy i często bez opamiętania płynę z kasą. Mam potem oczywiście małe wyrzuty sumienia, ale chwila kiedy rozpakowuję torby w domu jest bezcenna. 
No więc stoję, z tą stertą ciuchów przy kasie i obsługuję mnie młody pan (w moim wieku, albo może troszeczkę młodszy). Z dużą dokładnością składa i pakuje śpioszek za śpioszkiem, a mi serducho się cieszy jak nigdy. Pęcznieje we mnie to dziwne uczucie, które zawsze towarzyszy mi podczas zakupu jakiegoś prezentu. 
Nagle, całe moje podniecenie szlag trafia...




Specjalne pozdrowienia dla pana ekspedienta ^_^
Czytaj więcej >

SESJA

Drogi pamiętniczku...
Ostatnimi czasy tak bardzo Cię zaniedbałam... 
No, ale wiesz sesja...

Tjaa... sesja...
Okres jakże znienawidzony przez wszystkich studentów. 
Dziesiątki zarwanych nocy, stres, ciągły wyścig z czasem, 
tłuste włosy i czerwone białkówki na zaliczeniach. 

Tak to mniej więcej wygląda w przypadku standardowego studenta. 
"Standardowego"- czyli takiego, który nie ma pasażera w brzuchu... 
W przypadku ciężarnych studentek, sesja wygląda jeszcze inaczej...
Pozostają zarwane nocki, wyścig z czasem, tłuste włosy i czerwone białkówki ALE.

No właśnie ALE...Dodajcie do tego ciągłe wahania hormonalne (ja neutralny poziom hormonów muszę utrzymywać farmakologicznie) 
 He he... wystarczy jedna przegapiona tabletka żebym wpadła w czeluści rozpaczy. 

Jestem w 7 miesiącu, a to oznacza, że nie tylko cały czas jestem senna i ociężała, ale dodatkowo ból kręgosłupa, złamanej w tamtym roku kostki i osłabionego przez kule biodra, nasilił się znacznie, przez co zwykłe wyjście do sklepu muszę odpokutować 20 minutami na kanapie. 
A tu się dziwią co niektórzy profesorzy i panie profesorki (te drugie częściej), że nie mam siły i się wymiguję od pracy i ogólnie ciąża to dla mnie taki "parasol ochronny".
 Gdyby nie status tych osób pewnie wkurwiona wykrzyczałabym co nieco.

 Mówi się cały czas: "ciąża to nie choroba" - i ok, też tak uważam, ale momencik, w ciąży też nie można się przemęczać, a ja w jednym momencie zaliczyłam nie tylko problemy osobiste, finansowe, ale i przeprowadzkę i teraz tą nieszczęsną sesję. 
W tym roku skupiłam się na pracy, która przynosi mi szczęście- rysuję, rysuję, rysuję... 
O rzeźbie, fotografii, instalacjach pozwoliłam sobie zapomnieć. 
Nie mam też ochoty myśleć o konceptualnych pracach, bo wystarczająco abstarkcyjne jest dla mnie szykowanie się na przyjście mojej kozy na świat.
Wiele było takich momentów, kiedy chciałam rzucić papierami i zapomnieć o studiach. Potem płakałam, długo i namiętnie i stwierdzałam, że ze studiów to można mnie co najwyżej wyrzucić, bo sama się nie poddam. 

Bawi mnie i drażni ciągłe zdziwienie, być może nawet oburzenie mojego szanownego partnera, czemu siedzę po nocy szykując się na egzaminy. 
Jak bardzo mnie denerwują momenty, kiedy zaczynam wierzyć że przecież chodzi mu o moje dobro, więc zapominam o sprzątaniu i poświęcam się zaliczeniom, a ostatecznie usłyszę litanie o tym jaką "śmieciarą i brudasem jestem" bo mieszkania nie posprzątałam. 
No cóż.. chciałabym mieć trochę przestrzeni tylko dla mnie i mojej pracy do bałaganienia. 
Póki co tego nie mam, a tak się dziwnie składa, że nie mam też czasu z gumy i nie mogę przekładać wszystkich zaliczeń. 

Masakra! 
Przyszła mama, która nie ma zupełnie czasu przygotować się na to cholerne macierzyństwo. Tak wiem, powinnam tryskać radością, że bobas jest tuż tuż, że za moment będę już mogła płakać ze zmęczenia i bólu głowy razem z moją kozą, ale jak tu być spokojnym kiedy nie mam nawet cholernego szlafroka do szpitala?! 
I tutaj słyszę głos mojego partnera "to sobie kup" i znowu zalewa mnie złość, że przecież chciałabym, ale musiałabym poświęcić temu swój czas i uwagę a już mam tak przeciążoną głowę, że bez tego siedzę i płaczę. 

Więc jeśli się zastanawiacie jak to jest być studentką w ciąży... ZAJEFAJNIE:

-Nikt Cię nie rozumie i uważa że robisz za mało i za wolno.

-Nie daj bosze Twoja ciąża jest zagrożona- bo przecież kobiety w ciąży potrafią (jak to usłyszałam) same instalować wystawy i jeszcze pewnie ogródek przekopać (ale nie można oczywiście nosić ciężkich rzeczy- pewnie tylko dlatego, że nie wypada). 
Do nikogo nie dociera, że każda ciąża jest inna i nikt nie będzie o tym pamiętał oceniając Ciebie, że być może Twój lekarz zabronił Ci więcej niż innym kobietom w ciąży ze względu na zły stan.

-Twój partner nawet jeśli jest święty, nie rozumie jak to jest mieć małego stwora w brzuchu, więc i tak mierzy Cię swoją miarą bardziej lub mniej świadomie i będzie wywierał na Ciebie nacisk.

- Od rodziny słyszysz standardowe : "ale zalicz ten semestr"- nadal nie wiem czy to taki nietrafiony objaw wsparcia, czy raczej dręczenia, ale działa raczej jak to drugie.

Ogólnie sesja i ciąża - nie idą ze sobą w parze.
To moment, kiedy w Twoim życiu króluję rozpacz, głęboka deprecha, stres, samotność - JEDEN WIELKI PŁACZ. 

No, a może tylko ja jestem taka słaba dziołcha... Tylko błagam nie piszcie, jak to w ciąży dostałyście skrzydeł i zalała Was energia. 
(A jak już się nie możecie powstrzymać: 
poproszę adres i godziny w jakich można zastać Was w domu.. przygotuję wybuchową niespodziankę :P )




Czytaj więcej >

OPOWIEŚCI O DUCHACH


Każdy ma swoje zwyczaje. 
Jednym z moich jest rysowanie przy filmach dokumentalnych. 
Ze względu na to, że większość z nich już widziałam często muszę pocieszyć się jakimś pseudo-dokumentem popularnym. 
Wtedy mój wybór najczęściej pada na programy o seryjnych mordercach, katasrofach lotniczych i morskich, nazistach, historii i duchach. 
Wczorajszego wieczoru mój wybór padł właśnie na duchy.

Nie jest wcale tak, że wierzę w duchy i oglądam programy o nich z napięciem i ciarkami na plecach. 
Co to to nie...
Są to programy, które nie są zobowiązujące, nie przykuwają większej uwagi, więc mogę przy nich spokojnie pracować, na co ze względu na to, że jestem takim małym synestetykiem nie pozwala mi muzyka. Programy o duchach, dodatkowo często włączam kiedy chce mi się spać, a nie mogę zasnąć. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. 
Te programy są tak naciągane, że aż śmieszne. Po godzinie śmiechu jestem wyczerpana i łatwiej mi zasnąć. No i tak wczorajszego dnia usłyszałam jedną z bodaj najzabawniejszych mądrości telewizyjnych. Sytuacja wyglądała tak...


Biedna Karen.. Musi ją otaczać z tuzin duchów, a nadal wytrwale nawiązuje z nimi kontakt. 
Drogie panie, jak was wzdyma bójcie się! 
Duchy są w pobliżu!!! 
Czytaj więcej >

BO NIE KAŻDY PRINC CZARMING JEST CZARMING...


Są takie momenty, 
kiedy obserwując naszych partnerów opadają nam kokardy. 
Tyle razy zastanawiam się na co mi to było?
 Te całe wplątywanie się w związek. 
Słyszę tylko, że coś źle robię, a innym razem nienajlepiej wyglądam, a sprawy intymne zaczynają przypominać wizytę u lekarza. 
No dobra na szczęście, aż tak strasznie nie jest! ^_^
No, ale chyba łapiecie o co chodzi?

Kiedy mija etap zauroczenia i starania się o siebie, nagle musimy zmierzyć się z codziennością, która romantyczna raczej nie jest. Łatwo wtedy poddać się i rzucić papierami. 
Potem trochę poboli i znowu pakujemy się w kolejnego princ czarminga. I co?! 
Najpierw jest najlepiej na świecie, a potem znowu do drzwi puka rzeczywistość. 
Nie jestem romantyczna. Dla mnie szczyt romantyzmu to buziak w czoło od partnera na dzień dobry. 
Kwiatki, bombonierki są dla mnie jakieś takie krępujące. 
I z jednej strony, wielu facetów mogłoby pozazdrościć mojemu, że nie musi wydawać kasy na duperele i zabierać mnie do drogich restauracji. Z drugiej strony mój princ czarming ma czasami pod górkę i musi bardziej kombinować. 
Nie należymy też pewnie do najzwyczajniejszych par.

Pewnego dnia, kiedy idąc na zajęcia rozmyślałam sobie o moim panie princ czarmingu i jego kolejnej wpadce, usłyszałam coś co podniosło mnie na duchu. 
Tak, tak.. 
zadziałał motyw "sąsiada ze złamaną nogą"- ale przyznajcie że sami też tak macie! 
Poprostu raz na jakiś czas, warto zobaczyć swój problem z innej perspektywy i zrozumieć że mogło być gorzej. Wtedy ten nasz problem wydaje się taaaki malutki. 
( A jaki czarming staje się nasz princ! )

Pozdrowienia dla Wszystkich romantycznych! ^_^




Czytaj więcej >

DAWNO DAWNO TEMU...


Dawno dawno temu, kiedy byłam nastolatką, moja mama przyszła z banku bardzo rozbawiona. 
Były to jeszcze czasy, kiedy internet nie był tak powszechny, a przelewy bankowe można było realizować jedynie osobiście. 
Pamiętam jako dzieciok momenty zniecierpliwienia i wielkiej nudy, kiedy stało się przy udzie zmęczonej matki, objuczonej torbami pełnymi zakupów w oczekiwaniu do okienka bankowego. 
Czas się dłużył i co chwilę ciągnęło się matkę za płaszcz, rękaw, torbę, spodnie i co tam jeszcze było pod ręką i nakłaniało do powrotu do domu. 
Mi nigdy takie miauczenie przy udzie mamy się nie udało. 
Nigdy nie byłam w stanie użyć odpowiedniego argumentu, żeby natychmiast opuścić niekończącą się kolejkę i wrócić nudzić się do domu. 
Pewnego jednak dnia, kiedy byłam już nastolatką, moja mama była świadkiem pewnej sytuacji, która chcąc nie chcąc, stała się naszą rodzinną anegdotką. 
Otóż tego dnia kiedy moja mama była w banku ustawiła się w kolejce tuż za młodą mamą i jej dwu albo 3-letnim synkiem. 
Mały jak to dziecko wiercił się, zadawał miliony pytań, marudził- ciężko pracował nad tym, by stać się wielkim bolesnym wrzodem, który przestanie dokuczać tylko i wyłącznie po osiągnięciu swojego celu- wyjściu z tego nieprzyjaznego miejsca. 
Kolejka była coraz krótsza, a maluch nadal się nie poddawał, mimo że przerwy pomiędzy kolejnymi atakami zrzędzenia stawały się coraz dłuższe. Młoda matka, mimo wyraźnego zmęczenia dzielnie wysłuchiwała swojego synka, cierpliwie i konsekwentnie obstawiając przy swoim. Stojąc już niemal przy okienku, kobieta jednak z kretesem poległa, gdy synek użył pewnego argumentu, z którym żaden rodzic w miejscu publicznym nie będzie walczył.



Czytaj więcej >

DZIĘKUJDZIAD Z CAŁEGO SERDUCHA!



 Oj.. nie było mnie jakiś czas... 
Wybaczcie ale przeprowadzka z 7-miesięcznym berbeciem w brzuchu, idą znacznie wolniej, niż te bez pasażera na gapę. 
Teraz jestem już na "nowym". 
Za moment zacznie się zapewne te wielkie budowanie gniazda, o którym coś tam przeczytałam na jakimś zabawnym forum, dla kobiet z "obciążeniem brzusznym".

Ale nie o tym, nie o tym... 
Ogólnie zerknęłam sobie dziś na statystyki i z wielką przyjemnością odkryłam, że na mojego bloga weszło duuuuuużo więcej osób niż przypuszczałam. 
Chciałabym za to serdecznie podziękować WSZYSTKIM, którzy zdecydowali się poświęcić moim wypocinom choć kilka sekund. 
To takie niesamowicie ciepłe uczucie, kiedy się widzi zainteresowanie ze strony nie rodziny czy znajomych, a zupełnie obcych osób. 
To najlepsza nagroda jaką można otrzymać! 
Przyznam się Wam,
 że mój blog miał powstać znacznie wcześniej niż powstał. 
Miałam zacząć w styczniu... 
Jednak no cóż, jestem technologiczną melepetą. Do dziś serfując po internecie, boję się że kiedy nacisnę coś, albo skomentuję albo ło jejku jejku nie daj bosze ściągnę to mogę rozpocząć niebezpieczny łańcuch zdarzeń zwieńczony wybuchem bomby atomowej czy coś. 
Tak, tak jetem okropnym tchórzem.
 I tak, boję się co chwilę, że moje decyzje mają swoje konsekwencje, których cofnąć się nie da, a to mnie przecież jakoś określa, no i ogranicza, a przez to można się nabawić klaustrofobii! 
(Teraz sobie możecie wyobrazić jak przeraża mnie mój rosnący, BA! żyjący brzuch!)
  
Ale nie o tym nie o tym...
Dzisiejszy post MUSZĘ i BARDZO CHCĘ zadedykować dwóm wspaniałym dziewczynom, dzięki którym mój blog ujrzał światło dzienne. 
Otóż, będąc tchórzem potrzebowałam przewodników, by zdecydować się na zrobienie tego kroku. Kilka lat temu, kiedy studiowałam po raz pierwszy, poznałam dwie wspaniałe dziewczyny, które same się na stanowisko "przewodnika" zgłosiły i z wielką cierpliwością stoją na straży, poświęcając swój czas i mobilizując mnie do dalszego działania. 

Sytuacja, którą dziś Wam zilustrowałam, tak na prawdę powinna być opublikowana pierwszego dnia, ponieważ miała miejsce właśnie wtedy. No ale cóż... pojawia się teraz. Jeszcze raz :
OLA I POLA - DZIOŁCHY MOJE KOCHANE DZIĘKUJDZIAD Z CAŁEGO SERDUCHA ZA TO ŻE DAŁYŚCIE MI TEGO BLOGA!!! ^_^ Mam nadzieję, że Was nie zawiodłam i będzie coraz lepiej.



Czytaj więcej >
DROGI PAMIĘTNICZKU czyli z życia Maronia © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka