Z ŻYCIA CAM GIRL

Moi rodzice uczyli mnie, że żadna praca nie hańbi. 
Przyznaję im rację. 

Trzeba jednak pamiętać, że istnieją zawody, które po dłuższym czasie mogą zrujnować nam nie tyle życie, co psychikę.

Kiedyś podjęłam się właśnie takiej pracy.

Robiłam wiele rzeczy: pracowałam jako ekspedientka, rozkładałam towary, rozwieszałam plakaty, malowałam chodniki, pracowałam przy eventach, jako animator dla dzieci i dorosłych, jako wodzirej na imprezach, aż w pewnym momencie sytuacja życiowa skłoniła mnie do tego, by podjąć zajęcie, którego wcześniej sądziłam, że nigdy bym się nie podjęła.
 Zostałam "cam girl". 

Praca jak każda inna?
No w pewnym sensie tak, z drugiej strony nie. 

Moja praca polegała na prowadzeniu jak najdłuższych rozmów internetowych. 
Nie byłoby w tym może nic dziwnego, jeśli nie fakt, że rozmowy te prowadzone były na stronach o tematyce erotycznej.
 Rozmawiałam z dużą ilością obcokrajowców o seksie, ich samotności, problemach w związku, lub problemem znalezienia drugiej połówki.
 Był zdesperowany ojciec, który nie widząc od wielu lat swojej córki, dowiedział się, że zarabia ona na studia rozbierając się przed obcymi w internecie, a duma nie pozwala jej przyjąć pieniędzy od niego. Przytłoczony wyrzutami sumienia postanowił wspierać dziewczyny, które zmuszone przez los pracowały na tych samych stronach co jego córa, ale nie rozbierały się.  
(Mój ulubiony klient).

Pomimo, że pracowałam w biurze siedząc przy biurku obok innych cam girls, nie nazwałabym tego zajęcia zwykłym zajęciem biurowym. 
 Sporo się nasłuchałam nieprzyjemnych rzeczy i niestety sporo się naoglądałam. 

Praca cam girl dała mi jasność w kilku sprawach. 
Po pierwsze- takie zajęcia zawsze mają negatywny wpływ na psychikę, po drugie- faceci w internecie bywają niezwykle naiwni, po trzecie- mam kogoś na kogo mogę liczyć w trudnych sytuacjach - mojego partnera. 
Nie mogę już spamiętać jak często dzwoniłam do niego późnym wieczorem z płaczem, bez siły do przeżycia następnego dnia. Za każdym razem uspakajał mnie, dodawał otuchy i do momentu przyjazdu do mnie (mieszkaliśmy w dwóch różnych miastach) ani razu nie dał mi odczuć, że nie akceptuje mojego nowego zajęcia.

Tylko jeden jedyny raz byłam zwolniona z pracy. Był to ten właśnie jeden jedyny moment kiedy byłam cam girl. 
Jak nigdy z niczego, jestem bardzo dumna, że według mojego pracodawcy nie dawałam sobie rady w tym zawodzie.
 Dzień, w którym zostałam zwolniona, był jednym z moich najlepszych!
 Przyznać jednak muszę, że trochę mnie to doświadczenie nauczyło.
 Byłam też świadkiem kilku kuriozalnych epizodów, którymi dziś chętnie dzielę się, gdy nadarza się okazja. 
Oto jeden z nich.

 Kiedy przyjmowano mnie do tej "pracy" zadano mi pytanie czy potrafię płynnie posługiwać się językiem angielskim. Kiedy potwierdziłam, byłam przekonana, że pierwszego dnia ktoś kompetentny sprawdzi moje umiejętności (tak się nie stało). 
W ofercie pracy, przedstawiono niezłą stawkę godzinową (w ogłoszeniu nie było mowy o charakterze pracy), nic więc dziwnego, że wiele dziewcząt zgłaszało się mimo swoich, mniej niż podstawowych, umiejętności językowych. 
Wielokrotnie zdarzało się, że podczas pracy niektóre z dziewcząt opierały się w pełni na translatorach internetowych. 
Niestety nie wszystkie słowa w translatorach można wyszukać. Język potoczny, który króluje na czatach bywa zwykle dla tłumaczy internetowych niezbadaną tajemnicą. 
Kiedy zatem translatory nie pomagały podczas rozmowy, pomagały dziewczęta siedzące obok. Współtowarzyszki niedoli. 
Ich pomoc była nieoceniona przede wszystkim w pierwszych dniach pracy, kiedy świeżo upieczone cam girls brutalnie zapoznawały się z regułami rządzącymi ich nowym światem, naiwnie wierząc, że nie jest on tak złowrogi jakby się można było tego spodziewać. 


Przyznać trzeba, że efekty tej "pomocy" bywały różne...









Czytaj więcej >

NIC NIE ROBIĘ


Jakoś tak się przytrafiło, że urodziłam dziecko niezwykle spokojne. 
(Przynajmniej jak do tej pory). 
Przebywając jeszcze na sali poporodowej, co moment słyszałam teksty : 
"A Ty czym niby sobie zasłużyłaś na takie dziecko",
 albo 
 "Niemowlak Pani, czy podmieniony?". 

Ba! Nawet odwiedziła mnie pani od szczepień, bo koniecznie musiała się dowiedzieć kto jest matką "dzielnego noworodka", który jako jedyny zareagował na uspakajanie podczas kłucia. Zagryzł wargi i z krokodylimi łzami, ale w ciszy i spokoju pozwolił się zaszczepić. Taa... ta szczęśliwa mama to Ja.
 Sama bym pomyślała, że mi dziecko podmienili, ale od momentu kiedy zobaczyłam Kozuchę, nie pomyliłabym jej z żadnym innym dzieckiem. 
Zagadką są dla mnie sytuacje podmiany noworodków w szpitalu. Może matki, których dzieci podmieniono miały ciężkie porody czy coś? 
Z drugiej strony sama też miałam nie najlżejszy poród, a mimo wszystko (zamroczona, bo zamroczona) widząc swojego bobasa już wiedziałam, że nie ma żadnego podobnego.

Ale znowu rozczulam się nad tematem, którego ruszać nie zamierzałam.

Dziś chciałam Wam wszystkim się poskarżyć: 
JESTEM OFIARĄ SPOKOJNEGO DZIECKA!

Wszyscy mi powtarzają jakie mam szczęście posiadając tak spokojne dziecko bo się przy nim nie narobię. 
Początkowo łykałam te teksty bez zastanowienia. 
Jednak teraz myślę, że należy się sprostowanie.
 To, że dziecko jest spokojne i nie wyje bez przerwy w eter wcale nie oznacza, że matka takiego dziecka ma mniej roboty! No helloł..! 
Mogę się zgodzić z tym, że dzięki rzadkim "aj wajom płaczowym" Kozuli, mogę zaoszczędzić na paracetamolu, bo nie muszę bez przerwy walczyć z bólem głowy. Chciałabym jednak zdradzić co niektórym cwaniakom, od których słyszę, jak to mam dobrze i "nic nie muszę robić": 
wyobraźcie sobie, że moja córa jest najnormalniejszym bobasem! 
Tak jak każdy normalny bobas ma wiele potrzeb. Podobnie jak wszystkie bobasy mój bobas sygnalizuje kiedy jest głodny, ma brudną pieluchę, kolkę, boi się, jest samotny, znudzony, śpiący, chce posłuchać czyjegoś głosu, itp.itd. 
Różnica polega tylko na tym, że moja bobasina sygnalizuje swoje potrzeby dużo ciszej
 (bo jest miłą i dobrze wychowaną dziołchą już "od czasów brzucha"). 
Nie powiem, żeby mnie to nie cieszyło, ale ciche sygnalizowanie swoich potrzeb też ma swoje minusy.
 Do tej pory nie jestem pewna kiedy mały dziad gaworzy sobie śpiąc w najlepsze, a kiedy domaga się jedzenia, czy przewinięcia. W konsekwencji nocą budzę się co pół godziny przy każdym najcichszym westchnięciu, zgadując czy jestem potrzebna, cz jednak mogę spać dalej?

Jakiś czas temu, po kolejnym ciężkim dniu spędzonym w przy pracy z dzieckiem, mój partner widząc moje zmęczenie poczęstował mnie tekstem : 
"Widzisz jaka jesteś zmęczona? Wyobraź sobie jaka byś była, gdyby nasza Koza nie była taka grzeczna". 
No wtedy jeszcze byłam naiwna i przyznałam mu rację. 
Teraz tego nie zrobię. 
Spędzając całe dnie przy dziecku, co chwilę ganiając w tę i drugą stronę- a to za witaminką C, a to za czystą pieluchą, a to z bobasem na ręku bo akurat komuś się zrobiło smutno i potrzebuje towarzystwa - no sorry... 
Tak, współczuję matkom krzyczących dzieciaków, bo na pewno krzyki nie pomagają w utrzymaniu cierpliwości i optymizmu, a i paracetamolu brać kilogramami się nie zaleca. 
Z drugiej strony, przecież one tak samo kochają swoje małe gnomy i pracują z nimi tak samo ciężko jak Ja. 

Moja córa ma dziś 4 tygodnie i 1 dzień. Nadal jest spokojna, ale coraz częściej potrafi dać w kość. Jej jojczenie może nie jest tak ciężkie do strawienia jak standardowe wrzaski i krzyki, ale nawet te czasami jej się zdarzają. 
W przeciągu tego czasu usłyszałam jeden teks, który bardzo mnie zdenerwował i jego niesprawiedliwość boli mnie do tej pory:

"Z takim dzieckiem, to nawet nie będziesz wiedziała jak to jest być matką".

Niby żartobliwy... Niby niegroźny... 
To właśnie ten tekst zapalił mi lampkę ostrzegawczą w głowie.
 Bo nie rozumiem jak można być matką w połowie? Skoro moje dziecko jest spokojne i nie sygnalizuje każdego pierdnięcia płaczem, to moje macierzyństwo jest mniej macierzyńskie niż inne?! Jestem matką w połowie? A może moje dziecko skoro jest tak spokojne nie potrzebuje matki w ogóle?

No tak, ale po co ja się znowu pieklę? 
Powinnam pokornie podwinąć pod siebie ogon i biczować się na sen bo mam zbyt grzeczne dziecko. W sumie nie jestem mu do niczego potrzebana bo przecież niemowlaki " nic nie robią". Powinnam już szykować dokumenty potwierdzające, że moje dziecko wychowuję się samodzielnie.
Nie wliczając czynności, przy których rodzic musi się wykazać, np. wykąpać bobasa,  podać witaminki, czy wyczyścić nosa, taki niemowlak tylko śpi, robi kupę, siku, je i jojczy. 
No właśnie...  Ale kto go usypia, przewija, karmi i uspakaja? 
To jest niezbadana tajemnica. 


Z pozdrowieniami dla wszystkich mam, których dzieci też "nic nie robią".

Czytaj więcej >

HORMONY?

Odkrycie dnia! 
Wystarczy nie myć się nad ranem, nie jeść, jak najrzadziej korzystać z toalety 
i czas na siebie/bloga, znajduję się sam!

Ale nie o tym, nie o tym...
O hormonach.
O hormonach, które jak głosi pradawna legenda, przejmują władzę nad zdrowym rozsądkiem kobiet podczas ciąży i połogu. 
Muszę przyznać, że sama wielokrotnie spotkałam się z przykrym wpływem hormonów na moje samopoczucie. 
Często przeżywam wahania nastrojów. 
Bez przyczyny z euforii przechodzi się do stanów depresyjnych, żeby na sam koniec stwierdzić, że źródło tych emocji poszło w zapomnienie. 


Niestety. Mężczyźni nauczyli się usprawiedliwiać hormonami wszystko!
Przypuszczam, że kobiety w dużej części przyczyniły się do tego stanu rzeczy. 

Jak każdy człowiek, nie lubię, kiedy mój problem jest generalizowany i mieszany ze wszystkim co określilibyśmy mianem " NIE WAŻNE". Taką etykietę według mnie mają wszelkie sprawy określane przez ludzi jako " HORMONY". 
Natura wymyśliła to tak, że kobieta obrywa tym hasłem co miesiąc przez większą część swojego życia. Tak się nieszczęśliwie składa, że podczas ciąży i połogu obrywa nam się tym hasłem znacznie częściej niż zwykle. I to ze wszystkich stron! Nie chodzi przecież tylko o waszego partnera, ale całą rodzinkę i znajomych. Szczęściarze usłyszą conieco również od nieznajomej ekspedientki w sklepie, lub współtowarzysza podróżując pociągiem czy autobusem.

Nie powinno więc nikogo dziwić, że sformułowania typu :
"KOCHANIE TO TYLKO TWOJE HORMONY", 
albo jeszcze lepiej :
 "PRZEZ TE HORMONY ZNOWU SOBIE COŚ WYMYŚLIŁAŚ",
 działają na nas jak płachta na byka.

Drodzy panowie. 
Taki mój mały apel do Was wszystkich. 
Kiedy wasza partnerka przedstawia Wam jakiś problem. Często pokazując Wam najukochańsi panowie, że nie jesteście superbohaterami, tylko ludźmi i nawet Wam zdarzają się wpadki i błędy, pamiętajcie że robi to w dobrej wierze. Policzcie w myślach do takiej liczby, jaką reprezentuje Wasz wiek i jeśli nadal czujecie się na tyle szaleni, użyjcie tego hasła:
 "TO TYLKO HORMONY". 
(Jeśli przeżyjecie, z chęcią zapoznam się z Waszą historią ;))

A tak serio.

 Drodzy przemili, najmądrzejsi na Świecie Panowie.
Zastanawialiście się może kiedyś nad tym, jak dużą cierpliwością w stosunku do Was musi się wykazać Wasza partnerka w czasie ciąży i połogu?
Nie..?!
Pomyślcie tylko ile razy zdarza Wam się zadać pytanie, które po dłuższym czasie każdemu wydać może się irracjonalne.
A zaufajcie mi jest tego sporo...
Kiedy poinformowałam mojego lubego o tym, że jestem w ciąży, pierwsze o co zapytał to: " A możemy poczekać jeszcze rok?"

 No, ale co ja tam wiem... 
W moim przypadku hormony wyczyściły mi mózg następująco:
- nie udało mi się wywołać porodu siłą świadomości (a każda kobieta to potrafi) i miałam wywoływany  poród sztucznie (bo zła kobieta ze mnie, leniwa i jeszcze taka mało świadoma);
- przez to, że mam pierwsze, a nie drugie dziecko, to ja nadopiekuńcza jestem (i mało świadoma, a przez to zła kobieta ze mnie);
-nie znam się na wychowaniu dzieci więc wypowiadać się nie mogę i wszelkie moje uwagi odnośnie tego jak chcę wychowywać swoją córkę, są niezasadne i nie mam do tego prawa, a że uparta w tej kwestii jestem, to zła kobieta ze mnie, nieświadoma i jeszcze sama nie wiem jak ciężko, ale będę cierpieć bo jestem matką a matki muszą w życiu się nacierpieć! (Że też niestety faceci nie potrafią zrozumieć, że angażując się w wychowanie dziecka od początku, właśnie pomagają matce przejść ten ciężki etap bez cierpienia- ale to pewnie hormony przeze mnie znowu przemawiają :P );
- kiedy mój partner, przez natłok obowiązków wracał codziennie z pracy po 21-ej i chciał wyjść do znajomych, po raz kolejny zostawiając mnie samą z kilkutygodniowym dzieckiem, z którym spędzam sam na sam 24/24h, bo przecież zmęczony jest i ON MUSI odpocząć sobie z kolegami przy piwku, a ja nie wybuchłam entuzjazmem tylko przemilczałam sprawę - też winą były moje hormony! (Ja przecież cały dzień siedzę w domu, nic nie robię- nawet nie posprzątam, ścian nie wymaluję, bloga nie napiszę i nawet nie uraduję się wysyłając chłopa do kolegów- masakra jakaś!)


Ogólnie to przez te hormony to zła kobieta jestem, leniwa i niewątpliwie nieświadoma.
Jednym słowem jędza straszna!
Niedorzeczności zebrało się tyle, że nie chce mi się w nie wnikać.
Nie wszystko też pisać mi wypada. 

Piszę w dużej złości, może desperacji ALE...
 Drodzy Panowie. 
Zrozumcie w końcu, że kiedy kobieta chce z wami porozmawiać i porusza jakiś problem, to oznacza chęć rozwiązania go wspólnie i gotowość do dalszej współpracy. 
To wcale nie jest od razu rozstanie! 

Ze spokojem nadal możecie wszystko zwalać na hormony. 
Wiem jedno. Każdego dnia, moja cierpliwość wystawiana jest na ciężkie próby. 
Tak - nie jestem święta. Wielokrotnie się ugięłam i wybuchłam z pełną zjadliwością i nienawiścią (nie da się ukryć). 
Ale uwierzcie mi - natłoku tylu niedorzeczności nawet święty nie wytrzyma.
Niech Was więc nie dziwi, że czasami zdarzy się nam jakiś niekontrolowany wybuch.

ZABIJCIE MNIE NA MIEJSCU! 





Czytaj więcej >

MAŁE GNOMY...

Tak naprawdę, nie mam pojęcia dlaczego tak bardzo się boję. 
Wszystko wydaje się układać w jakimś porządku. 
Dzieci raczej mnie lubią ( podobnie jak zwierzęta ). Istnieje więc spora szansa, że moja własna córa też mnie zaakceptuje.

      Swoją drogą, dziwna zależność z tymi dziećmi i zwierzętami         
 - nie sądzicie?! 

Zazwyczaj bywa tak, że kiedy lubią Cię zwierzęta to i dzieci do Ciebie ciągną i na odwrót, jak lubią Cię dzieci ciągną też zwierzęta. 
Mówi się, że zwierzęta wyczuwają dobrych ludzi.
 Ta teoria jak najbardziej mi się podoba, ale niestety nie umiem w nią do końca uwierzyć. 

Powracając do tematu...
A więc dzieci.

Kilka lat temu miałam wielki zaszczyt zbliżyć do moich świeżo upieczonych wówczas, kuzynów. 
Kilkunastoletnia różnica wieku sprawia, że mam ciepły, nie tylko rodzinny, ale powiedziałabym przyjacielski kontakt, nie tylko z moimi kuzynami, ale również z ich rodzicami. 
Jestem gdzieś pomiędzy nimi w świecie wielkiego dorastania. 
Dzięki temu moi kuzyni mogą ze spokojem nadal traktować mnie bez skrępowania jako siostrę stryjeczną a nie ciotkę, z kolei moje stryjostwo ze spokojem może się ze mną napić piwa i poplotkować o tym i o tamtym. 
Zawsze uważałam się za wielką szczęściarę z tego powodu. 
Bycie "pośrodku" jest niezwykle praktyczne. 

Kilka lat temu, mój stryj i stryjenka poprosili mnie żebym zaopiekowała się kuzynami przez kilka dni podczas ich wyjazdu. 

Z przyjemnością, ale też niezłą dawką lęku podęłam się tego zadania. Muszę przyznać, że była to najlepsza metoda antykoncepcyjna z jaką miałam do czynienia!
 Nie dlatego, że było ciężko, 
że chodziłam niewyspana,
 że co pięć minut słyszałam "nudzę się", albo " a co teraz robimy?", że cały czas panował harmider, a chwile błogiego spokoju trwały niezwykle krótko... - a nie czekajcie. 
Tak właśnie dlatego! 
Chcecie uświadomić swoje nastoletnie córki czym grozi seks bez zabezpieczenia? 
Załatwcie im posadę niani na 24 godziny na dwa tygodnie!  

Ten "pierwszy raz" jako opiekunka zmienił mnie.

Od tamtego czasu z jakiegoś powodu tęskniłam za tymi małymi maruderami i starałam się przyjeżdżać do nich, kiedy było to możliwe.  Podczas każdego z moich przyjazdów doświadczyłam tyle ciepła i energii, że przez kilka kolejnych miesięcy nic nie mogło zmącić mojego spokoju. 

Siedzisz zmęczony na kanapie z książką w ręku. Masz właśnie te pół godzinki dla siebie i właśnie w tym momencie czujesz jak jakieś małe "coś" wspina się na Ciebie, żeby się przytulić i obejrzeć do końca swoją kreskówkę. 

Jest sobotni poranek. Śpisz zadowolony że nie musisz nigdzie się spieszyć, masz czas na lenistwo i właśnie wtedy obrywasz piłką w głowę od małego pędraka.
Jest wczesny, nawet bardzo wczesny poranek.. ( a nie sorki do tej sytuacji wrócę niebawem ;) )

Rozumiem osoby, które nie chcą mieć dzieci. Wierzcie mi lub nie, ale ja też przez bardzo długi czas byłam przekonana, że dzieci to te stworki których w życiu mieć nie mam zamiaru. 

Rozumiem ludzi, którzy nie lubią dzieci.
Ba! Nawet jako animator zdarzało mi się za jakimś dzieckiem nie przepadać. Tak to już niestety jest, że dzieci to też ludzie i tak jak nie wszystkich ludzi dorosłych lubimy, tak można nie przepadać za dzieckiem. 
To się po prostu zdarza.

Tak to jednak natura wymyśliła, że często różne rzeczy i podejście do nich, zmienia nam się z czasem. 

Do jednych rzeczy dojrzewamy, z innych wyrastamy, a inne omijamy, by nigdy się nie przekonać co tak naprawdę o nich myślimy.
Nie mam zamiaru nakłaniać kogoś do "polubienia" dzieci.
Co to, to nie! 

W życiu jest najpiękniejsze to, że każdy jest inny dzięki czemu świat staje się jeszcze ciekawszy. 

Piękne jest to, że są tacy, co niczym przed wampirem z czosnkiem i krzyżem w ręku, będą bronić się przed dziećmi.

W moim jednak wypadku przekonałam się do dzieciaków.

Choć nigdy nie byłam wrogiem dzieci i zawsze je mniej lub bardziej lubiłam, to jednak mieć nie chciałam.
Chciałabym tutaj podziękować mojemu stryjowi Tomkowi i stryjence Ani, że dali mi możliwość nie tylko poznanie moich kuzynów, ale i zakochanie się w nich szczerze.
 Dziś chyba łatwiej mi jest rozumieć jak wdzięczne może być posiadanie potomstwa. 
Ten lęk, który teraz miesza się we mnie ze zniecierpliwieniem i wyczekiwaniem na własnego małego stwora, jest dzięki temu chyba łagodniejszy.

OK. Wiem..! 

Piszę o małych, upierdliwych gnomach.
 Ale jakie życie byłoby nudne bez nich!
Całusy dla mojego Szymka i Mateuszka, którzy mnie zaakceptowali taką jaka jestem. ^_^





Czytaj więcej >

MAROŃ-PERFEKCYJNA PANI DOMU


Niesamowite jak zmieniamy się w ciągu dorastania. 
Kiedy jesteśmy dziećmi marzymy o tym by stać się kimś nietuzinkowym. Najczęściej chcielibyśmy mieć wpływ na coś wielkiego. 
Im jesteśmy więksi, nasze ambicje stają się mniejsze (ale nie zawsze, bo przecież skąd wzięli się politycy?).

Kiedy byłam mała chciałam być żoną Michael'a Jackson'a. Wystarczył magnetofon i kaseta z jego piosenkami, żeby znaleźć się przy nim.
Codziennie opowiadałam rodzicom o moich nocnych wyprawach do ukochanego.  Nie pamiętam co ze sobą "robiliśmy", pewnie zwiedzałam tę jego Nibylandię. 
Michael był moim ideałem. 
Nie rozumiałam dlaczego ludzie mówią o nim tyle brzydkich rzeczy 
(i w sumie nadal nie umiem dać im wiary).
Mniejsza o to.

Z czasem kiedy dorastałam, zaczęłam zastanawiać się jaką partnerką chciałabym być dla mojego przyszłego małżonka.
 W pewnym momencie życia miałam więcej kolegów niż koleżanek. 
To facetom się spowiadałam i to oni byli moimi pierwszymi doradcami. Z dziewczynami nie umiałam zawierać bliższych kontaktów i zawsze czułam do nich jakiś niewidzialny dystans. 
(Dopiero od jakiś 2-3 lat sytuacja uległa zmianie).
Tworzyłam więc w głowie szablon "idealnej mnie partnerki", w oparciu o doświadczenia moich kumpli. 

Teraz za to pokutuję... 
Dlaczego?

Z nauk moich kumpli płynęło wiele pożytecznych i wygodnych rzeczy, niestety wkradło się też wiele takich, które nie przystają ponoć kobiecie posiadającej rodzinę.
W efekcie, faktycznie lubię gotować, ale nie uznaję tej czynności jako mój obowiązek (fakt, kiedy nie mam dla kogo gotować jest mi smutno, więc może to nie najlepszy przykład). 

Wszystkie moje poprzednie związki rozpadały się m. in. z tego powodu, że zatracałam się w partnerze, zapominając o sobie i co najważniejsze - nie potrafiłam rzucać fochów. 
Dopiero przy Piterze nauczyłam się tej babskiej sztuczki i dziś nie mam pojęcia jak mogłam kiedykolwiek myśleć, że to bezskuteczna dziecinada (tak mi koledzy wmawiali). 
Dziś wiem drodzy panowie, że niestety męski móżdżek często nie przyswaja niewygodnych komunikatów bez tej broni - a szkoda bo te fochy strasznie wyczerpują psychicznie!

W sumie cały czas się zastanawiam, czego mi brakuje jako kobiecie? Umiem i lubię gotować (ale to już pisałam).
Nie jestem jakąś mega zazdrośnicą i nie mam pretensji do mojego faceta, kiedy raz na jakiś czas zwraca uwagę na jakąś młodą, ładną dziewczynę (no bo przecież też mam oczy!)
Myślę, że mimo wszystko jestem wyrozumiała i jak trzeba staram się spoglądać na temat oczami mojego partnera, przed wydaniem osądu. 
Mam pasję- jest nią sztuka, ale niestety nie jest to temat zainteresowań mojego partnera (ale raz udało nam się wspólnie wybrać na wernisaż- muszę więc nad tym pewnie jeszcze z mojej strony popracować). 
Jeśli chodzi o sprawy intymne, to powiedzonko, że krowa która dużo mruczy, miauczy, gdacze czy coś tam- daje mało mleka w naszym przypadku się nie sprawdza.
Poza tym, jestem taką kochaną i miłą osobą - poprostu ideał!
Jakieś wady..?
Ja i wady..? 
Ja i wady lubimy się wkluczać. :P

No i właśnie według mnie moje wady to zalety, według mojego partnera moje wady to moje wady i muszę je zwalczać, czy pracować nad nimi i takie tam... 
A wystarczyło przecież, żeby spojrzał na wszystko z mojej perspektywy!!!

Od czego by tutaj zacząć..?
Hmm... że niby źle gospodaruję moimi pieniędzmi.
Ojj nie nie nie! Ja wiem ile posiadam i świadomie podejmuję decyzję, w którym momencie pieniądze się wydaje, a w którym oszczędza. Czasami faktycznie zaszaleję i wydam więcej niż zamierzałam, ale opieram moją decyzję na fakcie rzucenia palenia papierosów. 
(Ile pieniędzy przez to zaoszczędziłam i zaoszczędzę w przyszłości- tyle mogę wydać na przyjemności. O!)

Że niby jestem melepetą i cały czas mam wypadki. 
Przepraszam najmocniej, kiedy byłam singielką nie wpadałam do półtora-metrowych wykrotów i nie miałam ani jednej kostki złamanej. Przypuszczam, że mój partner został przeklęty przez jakąś odrzuconą absztyfikantkę i teraz Ja cierpię z tego powodu, bo ma mnie to zrazić i namówić do porzucenia Pitera... 
Tak - zapewne mam rację! Inaczej być nie może. 

Że niby leniwa jestem..? 
Każdemu przydaje się trochę odpoczynku! Jedni potrzebują go więcej inni mniej. Ja jestem z tych, co potrzebują go cały czas- nic na to nie poradzę :P

A i że niby zamiast się uczyć to się lenie.
No helloł, a kiedy mam niby odpoczywać?! 
Uczę się szybko, więc po co tracić czas, jak myk w godzinkę przed egzaminem ogarnę materiału wystarczająco dużo na zaliczenie?! Phii...

Ponoć brudas ze mnie. Ale nie taki, że się nie myje. Nie, nie, wręcz przeciwnie za długo się kąpie. 
 A miej panie taki brzuchal jak ja i włosy wilkołaka na całym ciele! No w pięć minut tych chaszczy nie wytępisz..!

A, że w domu bałagan?
 No i właśnie... Ile to razy słuchałam moich kumpli marudzących, że ich kobitki ze ścierą latają od samego rana i gonią ich za skarpety na podłodze. No to stwierdziłam, że taka nie będę! 
Dom to nie muzeum! 
Umywalka to nadal miejsce na brudne naczynie (że się brudne naczynie tam zadomowiło na dłużej taki jego wybór).

Ojj pewnie znalazłoby się jeszcze wiele takich moich niby wad.
 No i dobra.. Może powinnam czasem nad sobą popracować- ale ja się i tak bardzo staram. Gdyby tak nie było pewnie żylibyśmy teraz pomiędzy tunelami z ciuchów do prania, sterty makulatury do przejrzenia i czegoś co samo już chce z domu wyjść.

Problem polega na tym, że budując "idealną mnie partnerkę" nie wpadłam na to, że zwiążę się z kimś dla kogo ten ideał pozostawia wiele do życzenia. 

Ale mimo wszystko nie jest źle... Małymi kroczkami uczę Pitera jak być nieco mniej porządnym, a on mnie eee... no też myśli, że mnie uczy i wszyscy są szczęśliwi ! ^_^ 

Bo przecież ludzie idealni, (jeśli istnieją jacyś oprócz mnie) muszą być okropnie nudni!

Na koniec muszę Wam się do czegoś przyznać. 
To marudzenie Piterowe o sprzątaniu i tak bardziej mnie rozczula niż denerwuje. 
No bo powiedzcie drogie panie, jak tu nie kochać kogoś, kto rozpoczyna Wam dzień w takim stylu? :P




Czytaj więcej >

MAROŃ DOBRA RADA


 Każda rodzina ma swoje indywidualne tradycje, przyzwyczajenia i główne tematy zainteresowań. Oczywiście, każdy członek jest inny - czasem tak bardzo, że można pomyśleć że nie należy do rodziny. 

Jeszcze się nie chwaliłam, ale w mojej rodzinie na porządku dziennym zawsze było zainteresowanie medycyną.

Mój dziadek marzył, żeby studiować medycynę, ale jako ojciec piątki chłopaków postanowił nie zostawiać swojej małżonki samotnie na placu boju, mimo przyjęcia na Uczelnię Wyższą.
 Mój ojciec nawet studiował medycynę, ale ostatecznie na skutek młodzieńczych perypetii, został pielęgniarzem i właśnie pracując w swoim zawodzie poznał moją mamę, która to marzyła o tym, żeby zostać górnikiem jednak przez brak zgody rodziców ostatecznie także wylądowała w białym uniformie(który nosi do dzisiejszego dnia). 

Tak, zatem pielęgniarstwo, medycyna i takie tam...

Ja jako dziewczynka w gimnazjum również poważnie zastanawiałam się nad medycyną. Biologia była jednym z moich ulubionych przedmiotów, a ja zawsze interesowałam się kryminologią, więc marzyłam o byciu kryminologiem sądowym. Jednak moja pasja do rysunku wzięła górę. 
(No dobra, po prostu chciałam się wyrwać z małego sennego Kołobrzegu czym prędzej i jak najdalej :P)

Pamiętam kiedy byłam w liceum, moi znajomi często obsadzali mnie w roli "ratownika" podczas imprez. 
Na moich barkach spoczywała wilka odpowiedzialność-  "cucenie umarlaków", a że była to praca bardzo zajmująca, szybko postanowiłam zmienić swoją pozycję w grupie i dołączyć do umarlaków. Na szczęście udawało mi się tylko sporadycznie (do momentu kiedy straciłam wyrostek robaczkowy, a wraz z nim moją mocną głowę).

Kolejną cechą charakterystyczną dla mojej rodziny jest "pożądanie czcicieli".

Już tłumaczę...
Zarówno, ojciec, matka, moja siostra jak i ja jesteśmy narcyzami z krwi i kości. Objawia się to przede wszystkim w mędrkowaniu. 
Każde z nas zawsze wie najlepiej! 
Nie ma inne opcji!
Cóż.. w ciągu wielu lat przebywania pod jednym dachem poszliśmy na kompromis i każdy wyspecjalizował się w swojej indywidualnej dziedzinie.
 Myślę, że to taki samoobronny odruch biologiczny. 
Natura wiedziała, że jeśli nie pójdziemy na kompromis pozabijamy się, więc stworzyła nam warunki ku temu optymalne. 
No i tak: 
ojciec jest poszukiwaczem skarbów, wszędzie widzi smoki i węże, no i oczywiście ślady wikingów; 
mama pozostała przy sprawach medycznych w połączeniu ze wszelkimi zdrowotnymi cudami; 
moja siostra jest królową ciekawostek popkultury (niestety przez długie godziny spędzone w pracy, często musi ograniczać poszerzanie swojej popkulturowej mądrości);
no i jestem Ja- król ciekawostek rodem z discovery, tudzież innych programów telewizyjnych, największy znawca zwierząt i dzieci, no i przede wszystkim 
naczelny krytyk wszystkiego i wszystkich 
III Rzeczpospolitej Polskiej.

Będąc masochistką związałam się z człowiekiem, który też ma pociąg do mędrkowania i przez to, znowu jestem na etapie wyszukiwania kompromisu... Hmm... możliwe ze przyjdzie mi więc nieco przebranżowić swoje wyspecjalizowane tematy.

Główna zasada bezpiecznego mędrkowania, polega na przestrzeganiu granic.
 Zatem, kiedy jestem, wśród bliskich oni respektują moje życiowe mądrości, a ja ich ( oczywiście respektowanie nie oznacza wyzbycie się ze wzajemnego podśmiechiwania z naszych wypowiedzi, ale ogólnie dbamy o to by docinki nie były zbyt gęste ).
 Kiedy jesteśmy jednak w otoczeniu naszych znajomych lub obcych, możemy wykazać się na wszystkich płaszczyznach mądrości, wykraczając poza nasze "specjalizacje". 
Tak, przyznaję- UWIELBIAM TO!
 Ktoś ma problem zdrowotny to od razu hop do Maronia!
 Ktoś nie wie jak zaplanować przyjęcie dla dzieciaków hop do Maronia! 
Innym razem Maroń może podzielić się ciekawostką z popkultury czy o wikingach (jakąś, bo teraz nie chce mi się nad przykładem myśleć :P) 
WSZYSCY MNIE CZCZĄ I JESTEM SZCZĘŚLIWA.

Czasami bywa tak, że można przekroczyć pewne granice wśród bliskich, ale ze znajomymi. Takie możliwości daje nam w dzisiejszych czasach technologia. (Czyli coś na czym zupełnie się poznać nie potrafię, ale zdarza mi się korzystać). 
Komputery i rozmowy przez kamerkę, telefony i rozmowy wszędzie gdzie jestem..! 
Tak rok temu kiedy złamałam nogę technologia umożliwiła mi przeżycie. 
Dwa miesiące przymuszonego kwitnięcia w domu. Miesiąc siedzenia w jednej pozycji. Tydzień oczekiwania na opium i innych przeciwbólowych środkach, po których majaczyłam i wymiotowałam jak kot - oczekiwania na operację złamania z przemieszczeniem- takie cuda w Polsce za darmo!!! 
(Polecam :P)
Nic dziwnego, że podczas tego bezproduktywnego siedzenia w domu, wykorzystywałam każdy możliwy momencik na wyżycie się i otrzymanie jakiegoś okrucha czci dla mnie.

A więc pamiętajcie: jak jest Wam źle i niedobrze i kokardy opadają, to znak abyście poszukali kogoś, kto obdaruję Was swoją czcią. 
Życie bez czczenia, to życie biedne i nieszczęśliwe, zatem czcijcie mnie proszę za tę jakże niezwykłą radę ^_^





Czytaj więcej >

MELEPETA PO MAMUSI


Czasami słyszę: 
"ojej Marooń.." 
"to takie typowe dla Ciebie Maroń"
albo:
"skąd Ty tak masz?!"

O! i na to ostatnie pytanie myślę, że znam odpowiedź!
Mam to po mamie!

Wyprowadziłam się z domu rodzinnego dosyć wcześnie, zaraz po gimnazjum, bo rodzice pozwolili mi spełnić moje marzenie i iść do szkoły plastycznej. Od tego momentu, widziałam się z rodzicami niemal tylko w weekendy. 
Z czasem moje przyjazdy do nich stały się coraz rzadsze. 
O dziwo, wydaje mi się że mój wyjazd bardzo nas do siebie zbliżył. Wcześniej nie potrafiłam się przebić przez moją siostrę gadułę i raczej nie opowiadałam za dużo. Teraz kontaktowaliśmy się telefonicznie, a rozmowy te były bardzo wyczekiwane, więc cała uwaga była skupiona na mnie. Nagle okazało się, że jestem taką samą gadułą jak moja siostra. 
( No dobra przyznać muszę, że do tej pory bije mnie na łeb na szyję w rozmowie twarzą w twarz, ale przez telefon czasami udaję mi się ją zagłuszyć ).
 Po jakimś czasie kiedy przyjeżdżałam do rodziców, zwróciłyśmy z moją mamą uwagę na pewną rzecz...
Otóż, za każdym razem kiedy się pojawiałam i prowadziliśmy jakąś rodzinną dyskusję musiał pojawić się taki moment, w którym jak w chórku z moją mamą mówiłyśmy dokładnie to samo, używając przy tym tego samego szyku zdania i sformułowań. Co więcej, może i ja jestem naiwna i łatwo mnie nabrać, ale po kimś to odziedziczyłam. 
Mam też taką tendencję do bycia melepetą - zupełnie jak moja per madre!
 Skąd to wiem?!
Widziałam wiele takich drobnych dowodów na to, ale pewna anegdotka, którą moja mama opowiedziała mi ostatnio rozczuliła mnie bardziej niż pozostałe.
Wyobraźcie sobie... Rozmawiacie ze swoją mamą przez telefon. 
Moja madre, jak to inne matki, uwielbia raz na jakiś czas wkręcić się w jakąś dietę cud.
 Tym razem moja madre zachwycona była koktajlami warzywno-owocowymi. Załatwiła sobie setki przepisów, których jak każda porządna, odpowiedzialnie odchudzająca się kobieta pragnęła przestrzegać z największą świętością. Ponieważ ja od bardzo dawna interesuję się kuchnią, a moja mama jakoś w gotowaniu nigdy się nie odnalazła wykorzystała moment, w którym sprawdzała nowe przepisy na koktajle i chciała się jednym ze mną podzielić. 
No i może z mam nie powinno się śmiać, ale z mojej, w momencie przypływu geniuszu myślę, że nie mogłabym się powstrzymać. 
Zatem mama wymienia mi składniki swojego koktajlu i naglę słyszę magiczne słowo..:" BEJBI"... 
Serce me urosło na myśl, że moja własna matka- nie ma wątpliwości w szpitalu mnie nie podmieniono!



 No madre... Buziole i dziękuję za inspirację ( w sumie nie pierwszą i mam nadzieję, że nie ostatnią :P ).

Czytaj więcej >

ROZPRAWKI GENETYCZNE


Dobra, przyznaję- im brzuch większy, a kopniaki coraz boleśniejsze, tym częściej zastanawiam się, jaka ta moja koza będzie?
Czy będzie leniuchem po mamusi, czy po tatusiu? 
Pani mechaniczka, czy kolejny artystyk?

A więc tak...
Jest takie coś co nazywamy genetyką.
(Wiem, bo słyszałam w telewizji :P)
I ponoć dzięki tej genetyce nie tylko dziedziczymy po przodkach cechy fizyczne, ale również psychiczne.
Trochę to abstrakcyjne- przyznajcie. 
Wyobraźcie sobie, że to kim jesteśmy, jak myślimy i czujemy jest niczym przepis kulinarny, który modyfikujemy za każdym razem, dodając i odejmując różne składniki i zmieniając ich proporcje. Każde danie traktujemy względnie podobną temperaturą i różnym czasem pieczenia. 
Z każdego przepisu wyjdzie nam inne, ale czasami bardzo podobne do poprzedniego danie. 

Niesamowite prawda?

Za każdym razem, kiedy ludzie się ze sobą łączą, dochodzi do wojny dwóch różnych przepisów, gdzie wygrywa "silniejszy". 
Najlepiej jednak żeby przepisy się uzupełniały niemal w całości...

 No dobra koniec tej metafory, bo się za mocno w nią wczułam:P

W skrócie: zaczęłam się zastanawiać jakim daniem będzie moja koza- takim tatusiowym czy mamusiowym? Ale jeszcze bardziej nurtowało mnie, czy faktycznie te cechy psychiczne są w tak dużym stopniu dziedziczone?

Przyznaję, że z wielką ciekawością zaczęłam obserwować jakie podobieństwa łączą mojego partnera i jego synka.

To było niesamowite!
Szybko zauważyłam tą samą mimikę twarzy i podobieństwa w zachowaniu. 
Taki mały człowieczek, a robi wszystko tak jak tatuś. 
Robi to tak doskonale i naturalnie, że nie ma mowy o nabyciu tych cech. Co to, to nie. 
Moje obserwacje utwierdziły mnie w idei 
"wielkiego dziedziczenia wszystkiego". 
Pogodziłam się nawet z tym, że moja koza może być po mnie melepetą, albo histeryczką, albo jeszcze takim zboczuchem, czy coś... 
( no co każdy ma jakieś defekty :P )

I tak krążyły te moje rozmyślenia i krążyły i krążą nadal...
Bo wiecie, ja jeszcze nie mam swojego małego klona, a Piter już ma.
To byłoby wielce niestosowne i wręcz niesprawiedliwe, żeby oba dzieciaki były podobne do tatusia!
A jak ktoś powie, że przesadzam i nie są tacy do siebie podobni, to wspomnę tylko pewną anegdotkę. 
Wydarzyło się to, kiedy nareszcie dowiedzieliśmy się, że nasza koza faktycznie jest kozą, a nie koziołkiem.
A wszystko wyglądało tak...



(tak wiem pasy źle narysowałam- no cóż nawet geniusze czasami się mylą :P )


Czytaj więcej >
DROGI PAMIĘTNICZKU czyli z życia Maronia © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka